Musiałam wczoraj przejść przez pewne centralnie położone centrum handlowe, a na skróty droga ma wiodła przez sklep o holenderskiej nazwie, skupiający ubrania różnych marek ze średniej i wyższej półki. Sezon wyprzedaży w pełni, na wieszakach kłębiła się kakofonia kolorów i fasonów. Jak w lepszym ciuchlandzie vel używańcu (podoba mi się ta niedawno zasłyszana nazwa), tyle że ceny na metkach znacznie wyższe. Nawet po obniżkach. Ubrań już jak wiadomo kupować nie chcę, ale może jakiś szal, apaszka, chusta na ten przykład, w dobrym gatunku się pomiędzy tym wszystkim trafi? No więc patrzę. Tommy Hilfiger – marka środka, poprawna, styl „preppy” – dla Amerykanów z dobrych domów, koszulki kratkę, mokasyny, bluzeczki w paseczki, grant, czerwień, biel, nie wiedzieć czemu przez wielu Polaków uważana za górnopółkową. Chustek pełno wisi na wieszakach, przecenione o połowę – ze 179 złotych powiedzmy do 79. Kolory obiecujące, intensywne. Najpierw macam – fuj, sto procent poliestru, gdzie indziej wiskoza, ale znajduję wreszcie chustę z bawełny, duża, fajna, da się udrapować jak trzeba. Już zadowolona mam maszerować do kasy, kiedy patrzę – coś się za mną ciągnie. To coś to nici, bo chusta, czerwona, zadrukowana w granatowe wzorki o z dyskretnym napisem „TH” z boczku (lepsza byłaby bez napisu, ale trudno) jest nieobszyta po bokach i pruje się jak nie przymierzając kawałek szmaty do mycia podłogi. Biorę kolejną, pasy granat-czerwień-biel, skład bawełna z lenem, całkiem przyzwoicie – to samo. Nici snują się jak w piosence o prząśniczkach. Chwila zastanowienia – nie. 79 zł za szmatę prującą się, choćby była w najładniejszym kolorze czerwieni? Nie dam. Może bym i dała, gdyby nie miała tego napisu „TH” z boku, który rzekomo gwarantuje, że to szmata o oczko wyżej plasująca się od szmat z Zary i H&M-u. Ale skoro państwu z firmy dumnie prezentującej swą nazwę na wyrobie nie chce się przyłożyć i wyceniają coś takiego w regularnej sprzedaży na 179 zł, to dla zasady należy ich zbojkotować. Dziękuję. Jeśli będę znów potrzebować ubrań, odłożę i szarpnę się na sprawdzony Toast albo i to nieszczęsne A.P.C. (ostatnio na markę sypią się gromy za absurdalną nieco współpracę z Kanye Westem, bo przeciętny biały podkoszulek z zupełnie niewidocznym logo wyceniła sobie na 79 euro), ale przynajmniej wiem, że trzyma poziom i dostanę ubranie, które przetrwa co najmniej kilka ładnych lat, a nie spruty kawałek bawełny.
Czytam właśnie „Overdressed. The Shockingly High Cost off Cheap Fashion” Elizabeth L. Cline (ci, którzy zapoznali się już z opisywaną tu „To Die For” Lucy Siegle mogą potraktować tę książkę jako suplement) i dowiaduję się, że centrum dystrybucyjne Armii Zbawienia na nowojorskim Brooklynie przyjmuje dziennie pięć ton ubrań, które już znudziły się właścicielom. Każdego dnia. Niektóre z nich mają wciąż nieodczepione metki. Spośród tej masy pracownicy wyłuskują 11,2 tys. sztuk, by rozdzielić je po równo między osiem „używańców” obsługiwanych przez centrum. Tylko Amerykanie wyrzucają rocznie 12,7 milionów ton ubrań (dane Environmental Protection Agency), z czego zaledwie 1,6 milionów ton może zostać wykorzystanych ponownie lub przerobionych. I jeszcze: mniej niż 20 procent ciuchów, które trafiają do organizacji charytatywnych w rodzaju Armii Zbawienia, sprzedaje się za pośrednictwem współpracujących z nimi second-handów. Połowa z nich nawet tam nie dojeżdża, od razu zasilając kontenery z odpadami. Głównym powodem jest słaba jakość – ubrania nie nadają się do powtórnego wykorzystania w swojej dotychczasowej funkcji, można jedynie odzyskać z nich włókna i użyć ich do produkcji dywanów czy w przemyśle budowlanym. 30 procent tych ciuchów sprzedawanych jest za grosze wytwórcom ścierek i szmat. Od takich danych może się odniechcieć odzieżowych zakupów nie mniej niż po wizycie w sklepie Van Graaf w czasie letniej wyprzedaży.
Finał opowieści zaś jest taki, że wróciłam do domu i zajrzawszy do szuflady, odnalazłam tam całą masę znacznie ciekawszych, a zapomnianych szali i apaszek. Na przykład taki Lanvin upolowany kiedyś okazyjnie na Etsy, z prawdziwego jedwabiu – o zakupie podobnego w Van Graafie mogłabym tylko marzyć, i nie chodzi o metkę. Po prostu, przemierzywszy parter i piętro już wyłącznie w celach porównawczych, nie odnalazłam ani jednej apaszkochustki z tego materiału. Bawełna i len to rzadkość, króluje poliester i wiskoza, i nawet mając świadomość, że ta ostatnia nie jest czystym syntetykiem, to jakoś przykro się robi. A Polacy niech dalej wierzą, że Tommy Hilfiger jest marką „lepszą”, podobnie jak przywoływane już tutaj kiedyś Massimo Dutti.