To było w ostatnie święta. Wigilijne przejedzenie, a może zatrucie – dość, że spędziłam dwa dni w łóżku, żywiąc się kleikiem i herbatką z mięty. Co ciekawe, uczucie przesytu nie ograniczyło się tylko do ciężkiego żołądka. Nie miałam ochoty zaglądać do Internetu, śledzić gonitwę cudzych myśli na portalach społecznościowych, zapoznawać się z tym, co nowego wydarzyło się na świecie. Sama myśl o ponownym wejściu w ten świat wywoływała nieprzyjemne fizyczne sensacje. Organizm mówił: „trzymaj się z dala”.
Post, ten spożywczy i ten wirtualny, trwał parę dni. Wyszłam z niego nie tylko lżejsza, ale spokojniejsza, z łatwością dłuższego skupienia na jednym zadaniu. Został też nowy nawyk, który gorąco polecam wszystkim, zadającym sobie pytanie: „jak poradzić sobie z rozproszeniem?” Otóż po przebudzeniu unikam kontaktu z siecią jak długo się da, jem spokojnie śniadanie, przygotowuję się do danego dnia, zamiast przeglądać wiadomości czytam książkę. Zaglądam do poczty i na portale społecznościowe dopiero po wykonaniu pierwszej najważniejszej w danym dniu rzeczy i kontroluję spędzany na przeglądaniu stron czas. Po paru dniach wchodzi w krew i człowiek nie ma najmniejszej ochoty napychać się od poranka śmieciami.
Tamto uczucie było bardzo intensywne: jakby na własne życzenie wchodzić w jakąś oklejającą, nieprzyjemną maź, którą jak najszybciej chciałoby się z siebie strząsnąć. Teraz nie jest już tak dotkliwe, podczytuję, sprawdzam, oglądam, ale kiedy ciągnie mnie do zanurzenia się w odmęty sieci na długie godziny, lubię je sobie przypominać.
Wracając do listy lektur w poprzednim poście: dlaczego tak ważne są dla mnie powroty do „listy klasyków” i zapoznawanie się z książkami wydanymi nawet pół wieku wcześniej, jeszcze nieczytanymi? Bo wtedy trudniej nabrać się na rzekomą świetność aktualnych publikacji, wbrew marketingowemu kołowrotkowi, który wmawia, że każda nowo wydana powieść jest sensacją i najważniejszym osiągnięciem od czasów… (tu wstawić dowolne uznane nazwisko). Odzyskuje się stępioną wrażliwość na słowo, umiejętność rozróżniania tego, co oryginalne od efekciarstwa i naśladownictwa i przekonuje o prawdziwości powiedzenia, że o jakości literatury decyduje czas. O większości współczesnych, reklamowanych jako genialne, już za dwadzieścia lat nikt nie będzie pamiętał (o ile ludzkość zachowa umiejętność czytania, na co wciąż mam nadzieję). Spędzić parę godzin czytając Leśmiana albo Eliota – czy można sobie wyobrazić większy snobizm i luksus we współczesnym zagonionym świecie?